Skąd u nas tyle Idareda?
Kiedy rozmawia się z młodymi sadownikami z Włoch czy Holandii (a są to w znacznej mierze ludzie wykształceni i świadomi sytuacji na światowym rynku owoców), to jednej rzeczy nie mogą się oni nadziwić – skąd tyle Idareda w strukturze odmian jabłoni uprawianych w polskich sadach?
Oczywiście nie trzeba im tłumaczyć, że duży udział kwater z Idaredem jest spuścizną po naszej wieloletniej współpracy z rynkiem rosyjskim, podczas której polska produkcja niemal w całości dostosowała się do potrzeb i niskich wymagań chłonnego rynku swojego wschodniego partnera. Wiedzą to, bo inne kraje Europy też tam eksportowały, ale znacznie mniej niż Polska.
Sadowników z Zachodu Europy dziwi co innego – to, że mimo upływu siedmiu lat od wprowadzenia rosyjskiego embarga, kiedy możemy być już pewni, że z rosyjskiego rynku zostaliśmy nieodwracalnie wyrugowani, polskie sadownictwo nadal wiąże z tą odmianą jakieś nadzieje na dochodową produkcję.
Nie chodzi tu wyłącznie o użytkowanie „wygasających” sadów, które założono w schyłkowym okresie współpracy z Rosją lub nieco wcześniej, ponieważ to jeszcze miałoby jakiś sens. Jeżeli są kwatery, w które zainwestowało się ileś lat temu, a cały czas przyzwoicie owocują i zbiera się z nich jakościowe jabłka, to można robić to w nadziei, że kiedyś trafi się sezon, w którym w drodze wyjątku Idared zapłaci. Ale przecież wiemy o tym, że już po zamknięciu rynku rosyjskiego, w Polsce cały czas zakładano nowe nasadzenia Idareda. Ba… Szkółkarze mówili, że jeszcze na jesieni 2020 roku mieli komplet zamówień na drzewka tej odmiany.
I chociaż lata mijają, a Idared i Gloster sprzedają się zawsze w ostatniej kolejności i zawsze po cenach najniższych na tle innych odmian (coraz częściej deser jest po prostu wysypywany na przemysł, co jest ogromną stratą kapitału), to wciąż nie brakuje producentów gotowych bronić „Króla Idareda” do upadłego. Z czego to wynika? Na pewno nie z analizy potrzeb współczesnego rynku, a raczej z sentymentu. Tylko że w biznesie nie można mieć sentymentów.
Szczególnie starsi sadownicy wspominają z rozrzewnieniem, że „kiedyś, jak Idared szedł do Rosji, to były za niego pieniądze…”. Ale już nie idzie, a pieniędzy nie ma. Przeminęło z wiatrem. Trzeba dostosowywać się do tego, co jest teraz, a raczej – do tego, co będzie za kilka lat. Sadownicy z Zachodu i Południa Europy są dużo bardziej pragmatyczni. Przystosowują swoją produkcję do potrzeb własnego i zagranicznego rynku, czemu zawdzięczają sukcesy w eksporcie. Oferują to, na co jest zapotrzebowanie. Jeżeli coś przestaje się opłacać i nie ma perspektyw na poprawę tej opłacalności, to szybko to usuwają i zastępują czymś lepiej rokującym.
Idared – perspektywy rynkowe
Jaka jest sytuacja rynkowa Idareda? Kiedyś był liczącą się odmianą w handlu zagranicznym, naszym hitem eksportowym, ale jego znaczenie sukcesywnie spada. Odmiana jest w stanie przebić się głównie na biedniejsze rynki, gdzie konsumenci mają niższą siłę nabywczą. Udaje się sprzedać Idareda do byłych republik ZSRR, do Rumunii, Egiptu, może do Grecji. Można jednak zaryzykować stwierdzenie, że do pokrycia tego zapotrzebowania wystarczająca byłaby 1/5 (albo i mniej) naszej produkcji tej odmiany.
A co z resztą? Rosja jest dla nas zamknięta, a dalsza współpraca z Białorusią stoi pod znakiem zapytania. Zachód Europy w ogóle nie ceni Idareda. Wymagający i bogaci konsumenci poszukują tam smacznych i atrakcyjniejszych jabłek, za które gotowi są zapłacić. Będziemy im oferować naszego przemysłowego Idareda, podczas gdy u nich rośnie fala popularności na odmiany klubowe?
Spada też popularność tej odmiany na rynku krajowym. Polacy mają świadomość, że Idared jest jabłkiem niesmacznym, dlatego go omijają. Jego nadmierna podaż może mieć zły wpływ na i tak spadającą konsumpcję jabłek deserowych w Polsce. Proponuje się, aby w sprzedaży detalicznej rozpropagować Idareda jako odmianę „kuchenną”, do zastosowań w domowym przetwórstwie, wypiekach ciast itp. Jednak zapotrzebowanie na taki surowiec do domowego przetwórstwa jest płytkie. Młodym przeważnie nie chce się robić słoików, a starzy wolą kupić na szarlotkę Szarą Renetę albo Boskoopa. Poza tym – kto miałby przeznaczać środki na promocję tej schodzącej odmiany?
Jedynym beneficjentem tak dużego udziału Idareda w polskiej strukturze produkcji może być przemysł przetwórczy, który zyskuje dzięki temu dużą ilość wartościowego surowca do produkcji kwaśnego koncentratu. To, co jest korzystne dla przetwórców, nie jest jednak korzystne dla sadowników. Mimo swojej plenności i kwasowości, Idared nie jest najlepszą odmianą do zakładania sadów typowo przemysłowych. W takich sadach najlepiej sprawdzą się odmiany, które oprócz wysokiej wartości przerobowej, mają także zestaw określonych cech uławiających ich produkcję (a więc zmniejszających koszty i nakłady pracy). Chociaż powstanie sadów typowo przemysłowych to dla polskiej produkcji odległa przyszłość, mamy już odmiany dużo bardziej perspektywiczne od Idareda – chociażby odporny na parch jabłoni i mało podatny na mączniaka Chopin.
Nie możemy produkować w oderwaniu od wymagań współczesnego rynku
W warunkach nadprodukcji jabłek to nie producent, ale odbiorca będzie dyktował warunki. Eksporterzy są zgodni co do tego, że powinniśmy produkować to, na co jest zagraniczny popyt. Nie podbijemy obcych rynków Idaredem, Ligolem czy Szampionem, bo są to odmiany bez znaczenia w handlu międzynarodowym. Za granicą poszukuje się wąskiego zakresu odmian – przede wszystkim Gali, Golden i Red Deliciousa, Fuji, Jonagoldów. Nie możemy liczyć, że preferencje tamtejszych odbiorców dostosują się do naszego profilu odmian, bo działamy w warunkach zbyt silnej konkurencji.
Być może nasza struktura odmian wynika po części z tego, co pisano w podręcznikach, z których większość z nas zapewne uczyła się kiedyś sadowniczego fachu. Z punktu teorii, powinno się uprawiać odmiany, które dobrze plonują w warunkach klimatycznych danego kraju i charakteryzują się dogodnymi cechami produkcyjnymi. Dlatego w książce wydanej dwadzieścia lat temu zaleca się sadzenie w Poslce Idareda, Ligola, Glostera, Lobo, McIntosha, Cortlanda, Antonówki. Tak mogłoby być, gdyby rynek jabłek był rynkiem producenta. Ale nie jest i pewnie nie będzie.
A jak jest w praktyce? O tym, w jaką odmianę inwestujemy nie powinny decydować czynniki związane z produkcją. Trzeba produkować owoce danej odmiany nie dlatego, że jest to łatwe (Idared), ale dlatego, że jest na nie popyt, oraz pomimo tego, że jest to trudne (Gala paskowana, Golden Delicious). Współczesnego odbiorcy nie obchodzi to, że sadownikowi łatwo jest daną odmianę wyprodukować albo dobrze mu się ona przechowuje, nawet w najbardziej prymitywnych warunkach. Wyzwaniem jest opanowanie agrotechniki odmian trudniejszych w produkcji i przechowywaniu, aby wprowadzać je na rynek w takiej jakości, jakiej życzą sobie odbiorcy. W tym celu mamy rozwiązania ochrony przeciwprzymrozkowej, środki do przerzedzania zawiązków, chlorek wapnia (a nawet bardziej „nowinkarskie” preparaty), chłodnie z KA…
Prorocze słowa profesora Makosza
Śp. prof. Eberhard Makosz napisał kiedyś, że największym kłopotem Idareda w Polsce będą incydentalne wzrosty jego cen. Na niestabilnym rynku opóźniają one proces wycofywania tej nieopłacalnej odmiany z produkcji.
Najlepszym dowodem może być sytuacja z końca sezonu przechowalniczego 2019/2020, kiedy z powodu strachu przed koronawirusem na rynku wystąpił wzmożony popyt na jabłka. Ostatnie partie Idareda notowały wówczas w hurcie ceny rzędu 3 zł za kg i to bez oglądania się na jakość. Wszystkim przypomniały się stare, dobre czasy… Chociaż było oczywiste, że mieliśmy do czynienia z anomalią, która długo, długo się nie powtórzy, sadownicy zaczęli zamawiać w szkółkach Idareda. Bynajmniej nie na uzupełnianie wypadów…
A teraz, kiedy sytuacja wróciła do normy, oferuje się za niego 50 – 60 gr w sprzedaży na sortowanie. Tym sposobem deserowy Idared daje zarobić dokładnie tyle, co kilogram suchego przemysłu.
autor: Gerard P.