Nikomu nie trzeba udowadniać, że dla polskiej produkcji sadowniczej nastały bardzo trudne czasy. Zbiory jabłek są zbyt wysokie w stosunku do realnego zapotrzebowania, którego nikt nawet nie próbuje zbadać ani jakoś usystematyzować. Rynek jest niestabilny i słabo zorganizowany. Eksportujemy niewiele (około 700 tys. ton wobec zbiorów sięgających 4 mln t). Nasza produkcja mocno odstaje od standardów zagranicznych partnerów handlowych, od współpracy z którymi zależy nasze przetrwanie w kolejnych latach. Krajowa konsumpcja jabłek też niezbezpiecznie się kurczy.
Chociaż naszemu krajowi, z uwagi na ogromne zbiory, wciąż przysługuje tytuł „lidera” w europejskiej produkcji jabłek, jest to traktowane bardziej jako powód do zażenowania, a nie odczuwania dumy.
Bo biorąc pod uwagę, że angielskie słowo „leader” oznacza kogoś, kto jest w danej dziedzinie najlepszy i przewodzi innym, odpowiedzmy sobie szczerze : Co to za lider, który nie ma nawet najmniejszej siły przebicia w wyznaczaniu trendów na światowym rynku owoców, a jedyne co może, to z roku na rok podporządkowywać się aktualnej sytuacji, dyktowanej przez pogodę, politykę i presję swoich konkurentów, modląc się o przymrozki na Zachodzie Europy oraz martwiąc się, żeby udało się jakoś doczołgać do końca sezonu? Czy prawdziwy lider miałby problemy z zagospodarowaniem większej części swojej produkcji, a płynność jego sprzedaży zagranicznej zależałaby od układów politycznych z białoruskim kacykiem? Chyba jest zgoda co do tego, że nic nam po plakietce takiego „lidera”. Moglibyśmy produkować i czwartą część tego, co obecnie, byleby był na to zbyt, a produkcja przynosiła zyski.
Równie źle wygląda sytuacja w indywidualnych gospodarstwach, które borykają się z problemem niskich cen owoców na rynku oraz dramatycznymi wzrostami kosztów produkcji. Nie ma sensu wymieniać, co drożeje, ponieważ drożeje wszystko (za wyjątkiem jabłek). Co więcej, wymagania odbiorców względem jakości produkcji stale wzrastają. A jakość to wiedza, ciężka praca oraz – przede wszystkim – wyższe koszty. I chociaż wysoka jakość jest niezbędna dla dalszego utrzymania się polskiego sadownictwa na nowoczesnym rynku, to niestety – z punktu widzenia indywidualnego producenta – nie ma motywacji, żeby w nią inwestować.
Efektem są spadki nastrojów wśród sadowników, którym coraz trudniej związać koniec z końcem i wznowić produkcję w przyszłym sezonie.
Produkcja odbywa się w warunkach dużej niepewności o przyszłość, czego wpływ obserwuje się nawet w relacjach międzyludzkich. Na palcach można policzyć gospodarstwa, które mają jakiś kapitał zapasowy na czarną godzinę, za to kredyty posiada prawie każdy.
Starzy ogrodnicy mówili, że w naszej branży tak już jest, że kilka sezonów pod rząd trafiają się złe warunki dla handlu, ale przychodzi kolejny, który oddaje z nawiązką za wszystkie poprzednie.
Wystarczy robić to, co się robi najlepiej jak się potrafi i czekać na tę dobrą okazję. Jednak tak już nie jest. Teraz jest źle albo tylko trochę „mniej źle”, co pokazał sezon 2019/2020, w którym obiektywnie były naprawdę duże sznase na dobry zarobek na owocach, ale udało się to tylko nielicznym, którzy – najcześciej z przypadku, a nie świadomej decyzji – zostawili w chłodniach Idareda do końca sezonu.
Efekt obecnej sytuacji nie jest trudny do przewidzenia.
Dla wielu jest to prosta droga ku upadłości. Jeżeli nic się nie zmieni, to z tej wielkiej, ale bardzo kruchej skały, jaką jest polskie sadownictwo, będą się w najbliższym czasie wykruszali kolejni producenci. Oczywiście sam upadek gospodarstw rolnych czy przestrajanie ich na inny profil produkcji nie zachodzi tak szybko, jak w przypadku typowych przedsiębiorstw. W rolnictwie mamy do czynienia z przywiązaniem do ojcowizny i posiadanej własności. Większość rolników prędzej weźmie kredyt albo pójdzie dorabiać na etacie, aby utrzymać gospodarstwo. Upadłość odwlekają też rozmaite dopłaty. Ale pomimo tego nie da się ciągnąć w nieskończoność czegoś, co z roku na rok przynosi stratę. Jest to bardzo smutne, lecz prawdziwe. Dlatego liczba gospodarstw (ale niekoniecznie powierzchnia nasadzeń) będzie się kurczyć. Wyłączając sadowników, którzy są na emeryturach albo na utrzymaniu dzieci, a owoce zbierają co roku jako „doróbkę” i niezależnie od ich cen, w pierwszej kolejności wypadną z rynku gospodarstwa najbardziej zacofane, które nie potrafią się dostosować do współczesnych wymagań stawianych branży. Widok zaniednbanych sadów może być tak powszechny, jak rozsypujących się szklarni na pomidory i paprykę w latach dziewięćdziesiątych.
Widać wyraźnie, że idzie „nowe”. Pytanie brzmi, jaka ta nowa rzeczywistość jest i jak się w niej odnajdziemy?
Wszystko zmierza ku temu, żeby gospodarstwo ogrodnicze było wyspecjalizowanym przedsiębiorstwem, funkcjonującym w warunkach agresywnego kapitalizmu dzięki opłacalności własnej produkcji i zaradności właściciela, a nie dzięki dofinansowaniom i skupowi interwencyjnemu.
To nie przełom 89 i 90 roku, żeby w Dzienniku Telewizyjnym rozwodzono się nad cenami jabłek w hurcie i detalu… Do nikogo nie przyjedzie Elżbieta Jaworowicz i nie nagra reportażu, że nie ma komu sprzedać Glostera… Nikogo też nie będą interesować protesty pod Dohlerem. A jedynym skutkiem blokady drogi będzie wściekłość ze strony ludzi, którzy nie mogą dostać się do pracy w korporacji. Po prostu skończyło się – ten temat zupełnie stracił nośność medialną. Wszystko, co się na ten temat mówi i pisze nie wychodzi poza zasięg mediów branżowych. Więcej już się z tego nie wyciśnie. Ogół społeczeństwa nie jest zainteresowany dokładaniem do sadownictwa.
Podobnie nie ma sensu liczyć na polityków. W bieżącej kadencji Sejmu uwidoczniło się, że żadna z liczących się partii politycznych nie jest zainteresowana realnym poparciem elektoratu wiejskiego. Odpowiedzią na nasze postulaty jest gaz i policyjna pała. Polska wieś zmienia zresztą swoje oblicze i przestaje być typowym miejscem produkcji rolniczej. Rolnicy nie są traktowani jako ważna grupa wyborców, co najwyżej oferuje się im „kiełbasę” bezpośrednio przed wyborami, żeby pozyskać trochę głosów. A w grupie rolników, sadownicy stanowią zaledwie ułamek. Tak więc poza pozornymi działaniami PR-owymi, trudno spodziewać się ze strony polityków realnej pomocy skierowanej bezpośrednio w stronę sadowników.
Sadownicy są ze swoimi problemami sami i zdani tylko na siebie.
Te strategie walki o własne interesy, które miały rację bytu 20 czy 30 lat temu, dziś nie robią już na nikim wrażenia. Nikt za samych producentów nie podejmie prób organizacji rynku i dostosowania się do potrzeb zagranicznych odbiorców, ani nie będzie lobbował w ich interesach.
Nie chodzi o to, aby pogarszać nastroje, ale przeciwnie, zwrócić uwagę na perspektywy.
Kryzys może być dobrym motorem postępu w polskim sadownictwie, dzięki któremu dostosuje się ono do realnych potrzeb rynku, a nawet „wyzdrowieje”. Pokazuje, że skończyły się czasy, kiedy produkuje się wszystko bez analizy potrzeb rynku, a obowiązkiem tego rynku jest za to zapłacić.
Przez sito jakim jest kryzys przejdą te gospodarstwa, które odnajdują się w nowej rzeczywistości. Trudna sytuacja uruchamia w ludziach zaradność, dzięki której szukają oni nowych, opłacalnych rozwiązań w produkcji i alternatywnych kanałów zbytu.
Na zakończenie anegdotka, która nieoczekiwanie przyszła mi do głowy. Bodajże w końcówce lat dziewięćdziesiątych przed amerykańskim sądem toczyło się postępowanie upadłościowe wielkiej niegdyś spółki produkującej maszyny do pisania. Sędzia zadał prezesowi standardowe pytanie: Ile czasu potrzebuje pan, żeby przywrócić opłacalność produkcji? A ten mu odpowiedział: Czas? Czas jest moim największym wrogiem…
I rzeczywiście, przenosząc to na nasze, sadownicze podwórko, czas jest wrogiem tych sadów, w których zbiera się Idareda ze starych drzew sadzonych w rozstawie 4 ⨯ 6 m. Ale jest też szansą na przeprowadzenie gruntownych i korzystnych zmian.
autor: Gerard