„Jabłka każdego dnia”. Tak nazywała się największa i jak dotąd najskuteczniejsza kampania promocji polskich jabłek. Była ona prowadzona docelowo na rynku rosyjskim, choć obejmowała także Ukrainę. Miała ona na celu zwiększenie sprzedaży naszych jabłek poprzez wzrost ich konsumpcji i podkreślenie walorów naszej oferty. Działania były skierowane do konsumentów (artykuły popularyzujące ich spożycie jako wpływające na zdrowie i urodę, degustacje w marketach, działania w internecie, reklamę zewnętrzną na bilbordach, w metrze, w prasie konsumenckiej, jak też do odbiorców hurtowych (stosika na największych targach żywnościowych, misje gospodarcze).
Polskie jabłka widać więc było wszędzie – w sklepach, na bazarach, w internecie, w prasie, na bilbordach, na przystankach komunikacji miejskiej, na ulicach , w klubach fitness, salonach urody. Efekt był taki, że żaden kraj na świecie nie zrobił w żadnym produkcie takiego postępu handlowego i nie zajął takiej pozycji na rynku. Cały sadowniczy świat nas podziwiał i nam zazdrościł.
Pomysł na jej przeprowadzenie był prosty- Rosja była naszym sąsiadem, była największym importerem jabłek na świecie, istniały dobre relacje biznesowe, a polskie jabłka miały tam od dziesiątków lat ugruntowaną pozycję i świetną opinię. Tam, a nie gdziekolwiek indziej należało szukać miejsca dla naszej dynamicznie rosnącej produkcji. I pewnie wszystko trwało by dalej, gdyby nie decyzje polityczne związane z wydarzeniami smoleńskimi. Relacje między oboma naszymi krajami uległy gwałtownemu pogorszeniu i tylko cudem unikaliśmy zamknięcia granicy dla eksportu owoców. Cały czas musieliśmy odpierać rosyjskie zarzuty dotyczące nadmiernych pozostałości w jabłkach środków ochrony roślin, obecności kwarantannowej owocówki południóweczki, nieszczelnego systemu odpraw granicznych, fałszerstw świadectw fitosanitarnych itp., itd. Rosja permanentnie szukała na nas haka, czepiając się byle czego, a my za wszelką cenę staraliśmy się podtrzymać handel. Często sobie przypominam poniżające nas wizyty w Rossielchoznadzorze, gdzie jak uczniak na egzaminie u aroganckiego profesora musieliśmy bronić naszych racji. Ale pamiętam też podsumowujące rozmowy kolacje, gdzie po „puszczeniu lodów” rozmawialiśmy z owymi profesorami jak wieloletni przyjaciele. Wszystko to było warto robić, bo na koniec setki tirów każdego dnia, ku uciesze naszych sadowników oraz rosyjskich konsumentów i biznesmenów dowoziły jabłka z Polski.
Aż przyszedł sierpień 2014 roku, kiedy zdaniem Rosjan czara goryczy się przelała. Nasz kraj zaangażował się w konflikt ukraińsko-rosyjski, a politycy w naszym kraju zaczęli ścigać się na antyrosyjskość. Najpierw zostaje wprowadzone embargo na owoce z Polski, a za kilka dni na unijne. Oba obowiązują do dziś.
Słowa te piszę zainspirowany przez Jacka Pruszkowskiego, który niedawno, wspominając te działania, napisał na jednym z sadowniczych portali tekst pt. „To se nevrati”. Miał do tego niekwestionowane prawo, bo w tej kampanii był naszym świetnym ekspertem i brał udział m.in. w konferencji prasowej inaugurującej kampanię, która nota bene była transmitowana przez najważniejsze rosyjskie media, w tym te państwowe- prorządowe.
Zgadzając się z nim w pełni zacytuję więc niektóre jego słowa:
„Wtedy ,,tir” za ,,tirem”…przemierzały trasy pomiędzy Polską a Rosją. W rosyjskich marketach, małych sklepach i bazarach królowały jabłka z Polski. (…) Nikt ich nie niszczył, nikt nie piętnował i nikt nie karał ich sprzedawców (…) Uwarunkowania polityczne ,,rozwaliły” nasz dotychczasowy ,,sadowniczy świat” w proch i pył. (…) Musi jednak w końcu dotrzeć do naszej świadomości, że ,,To se ne vrati…”
Miał oczywiście na myśli, że to się nie wróci. I chyba miał rację.
Spójrzmy jednak co się w tym czasie, czyli od sierpnia 2014 roku wydarzyło we wschodnim handlu i czy na pewno ja i Jacek Pruszkowski w całości mamy słuszność. Embargo spowodowało znaczący wzrost cen jabłek na rynku rosyjskim, co było szczególnie widoczne w pierwszych latach jego obowiązywania. Efektem był spadek ich konsumpcji.
Wzrost cen spowodował impuls nasadzeniowy w krajach nim nie objętych, szczególnie na Białorusi, w Mołdawii, Kazachstanie, Uzbekistanie, Serbii oraz w samej Rosji. I, co ciekawe, także na skonfliktowanych z Rosją Ukrainie i w Gruzji.
Wzrost produkcji jabłek w Rosji – co może wielu zdziwić- nie jest wcale tak wielki, jak by się wydawało. Wypadają co prawda stare sady, które dostarczały na lokalne ryneczki, ale owoce z nowoczesnych plantacji tylko nieznacznie zwiększają krajową produkcję.
Rosja pomimo 7 lat obowiązywania embarga jest nadal pod względem ilości największym na świecie importerem jabłek i niewiele wskazuje, że to się szybko zmieni. Kupuje na zewnątrz około 700-800 tys. ton każdego roku. Wśród rosyjskiego społeczeństwa nie widać tak rażącego, jak choćby w państwach Unii Europejskiej spadku spożycia jabłek na jednego mieszkańca. Jest to nadal owoc numer jeden.
Największymi dostawcami jabłek na ten rynek od sierpnia 2014 roku jest Białoruś i Serbia. Rosną też niestety ich dostawy z Turcji i Iranu, choć jest ich zdecydowanie mniej niż z tradycyjnych kierunków.
Polska w ciągu siedmiu lat spadła w rankingu największych eksporterów jabłek z pierwszego na trzecie – piąte miejsce w zależności od tego, czy analizujemy tylko ilość, czy też wartość eksportu. Najważniejszymi rynkami, na które dostarczamy jabłka są Białoruś, Niemcy, Egipt, Serbia i Kazachstan.
I fakt, który inteligentni czytelnicy z pewnością zrozumieją: Białoruś obok Rosji, Niemiec i Egiptu jest jednym z największych importerów jabłek na świecie. Zdarza się, że kupuje od nas nawet ponad 400 tys. ton jabłek rocznie, co mogłoby oznaczać, że wliczając spożycie także swoich owoców przeciętny mieszkaniec tego kraju zjada rocznie około 50 kg jabłek! Przeciętny Polak zjada przez rok około 12 kg, a Chińczyk 4 kg. Czym więc wytłumaczyć niespotykaną w skali świata tak wysoką konsumpcję jabłek na Białorusi? Czy tylko wyjątkowym apetytem?
Nie chcę absolutnie, żeby ktoś odniósł wrażenie, że w sierpniu 2014 roku nic wielkiego się nie stało i że sobie poradziliśmy zastępując jednego odbiorcę kilkoma innymi. Niestety tak nie jest. Choć nadal jest dla nas miejsce na wschodnim rynku, to nasza pozycja nigdy nie wróci tam do poziomu sprzed embarga. Czyli jednak Jacek Pruszkowski chyba miał rację pisząc „To se ne vrati”.
Ja natomiast swój tekst w dowolnym tłumaczeniu opatrzyłem tytułem „Czy Rosja wróci?” stawiając na końcu znak zapytania i nie mając na myśli tylko rynku rosyjskiego. Zwróćmy bowiem uwagę, że mamy po sąsiedzku trzy największe rynki zbytu jabłek na świecie- rosyjski, białoruski i niemiecki oraz jesteśmy głównym dostawcą do Egiptu. Nie mam zamiaru łudzić wszystkich nadzieją, że rynek rosyjski jest nadal naszą nadzieją, ale chcę pokazać jak wielka polityka może wpływać na naszą sytuację. Ukraina i Gruzja eksportują z powodzeniem swoje owoce do Rosji, a my wielki światowy producent jabłek kłócimy się z największymi na świecie ich importerami. Aha, i niech nikt po przeczytaniu tego tekstu nie oskarża mnie o politykierstwo. Ja tylko chcę pokazać jak świetnie kiedyś wykorzystaną szansą był dla nas rynek rosyjski i co może się stać, jeśli nadal miarą patriotyzmu dla niektórych będzie permanentna kłótnia z sąsiadami, skutkująca ogromnymi stratami gospodarczymi.
Mirosław Maliszewski, Prezes Związku Sadowników RP