w , ,

Sadownictwo ekologiczne – potrzeba organicznego rozwoju, a nie bezsensownego przymusu

Unijne sny o nowym, wspaniałym rolnictwie

Unijna polityka rolna zaczyna coraz bardziej przypominać politykę Związku Radzieckiego. W mądrych głowach tzw. ekspertów pojawia się wizja. Przyjmując za panną Gretą, że rewolucję należy rozpocząć od własnego podwórka, aby później rozszerzyć ją na cały świat, zbierają się i przygotowują plany  – tak jak niegdyś w Związku Radzieckim. Dochodzą do wniosku, że nic tak dobrze nie zrobi europejskiemu rolnictwu, jak przymuszenie go do zwiększenia udziału produkcji ekologicznej do 25% w ciągu niespełna 10 lat. Z całą pewnością obie Ameryki, Chiny oraz Turcja będą tak zachwycone efektem, że wdadzą się z nami w konkurencję, aby nasz unijny wynik możliwie najszybciej przebić…

A jak już rewolucja, to musi być i walka klasowa. Mówiąc teraz całkiem poważnie, da się zaobserwować bardzo niepokojącą tendencję do kreowania konfliktu interesów między sadownikami (czy szerzej – rolnikami) ekologicznymi, a tymi, którzy produkują żywność w systemie konwencjonalnym. Stosuje się przeróżne socjotechniki, mające napiętnować w oczach społeczeństwa owoce z produkcji konwencjonalnej, jako trujące, nafaszerowane chemią, pryskane „glifostadem”, których najlepiej powinno się nie jeść, a jeśli już, to moczyć odpowiednio długo w wodzie utlenionej, aby trucizna puściła. 

Co upoważnia twierdzenie, że obecność w owocach dopuszczonych normą pozostałości substancji czynnych jest bardziej szkodliwa niż obecność w nich toksycznych mikotoksyn? Jest przecież potwierdzone i całkiem logiczne, że w systemie produkcji ekologicznej, który wyklucza chemiczną walkę z patogenami, ryzyko skażenia owoców trującymi produktami ubocznymi metabolizmu grzybów patogenicznych jest wyższe. Ale tego tematu nie porusza się w debacie publicznej, nie straszy się konsumentów mikotosynami, tylko dopuszczonymi do obrotu środkami ochrony roślin. 

Po co w takim razie wymyślono te NDPy, których musimy przestrzegać, skoro i tak puszcza się w obieg taki argument, że owoce z konwencji są szkodliwe? Wygląda to na szykowanie teorii pod z góry narzuconą tezę, żeby owoce z produkcji konwencjonalnej zostały uznane przez ogół za mniej wartościowe, co pozwoli sztucznie wykreować popyt na owoce kategorii alternatywnych. Jako polska produkcja sadownicza, nie możemy pozwolić się w to wplątać. 

Żeby była jasność – nie ma podstaw do twierdzenia, że owoce z sadów konwencjonalnych, w których prowadzona jest integrowana ochrona roślin, jak i zgodne z normami handlowymi owoce z plantacji ekologicznych, są w jakiś sposób szkodliwe dla konsumenta. Po prostu nie można stosować takich argumentów. Należy szukać innych, zgodnych z faktami. Na przykład stwierdzenie, że owoce ekologiczne są produkowane w zgodzie z naturą, a na plantacjach przywiązuje się szczególną wagę do organizmów pożytecznych i ich współdziałania z sadownikiem w ochronie roślin, jest nie tylko zgodne z prawdą i skuteczne marketingowo, ale dodatkowo nie deprecjonuje produktów sadownictwa konwencjonalnego. 

Tymczasem można odnieść wrażenie, że jesteśmy świadkami próby „wybijania”, pozycjonowania na rynku produktów sadownictwa ekologicznego kosztem produkcji konwencjonalnej. Jest to droga, która prowadzi donikąd i szkodzi zarówno producentom owoców konwencjonalnych, jak i tych ekologicznych lub bez pozostałości ŚOR. 

Przykład – internetowa kampania promocyjna sfinansowana ze środków Funduszu Promocji Owoców i Warzyw (sierpień br.), w ramach której przygotowano infografikę, że zagrożeniem wynikającym z konwencjonalnej metody produkcji jest wzrost zachorowalności ludzi na choroby nowotworowe i uczuleniowe. Jakby mikotoksyny nie wykazywały takiego działania…  

Ale chodzi właśnie o to, aby nie licytować się na pseudo-argumenty w ramach czarnego PR-u, tylko uświadomić sobie, że jedziemy na jednym wózku, a na dobrze zorganizowanym rynku znajdzie się miejsce zarówno dla jednych, jak i drugich. Dlatego nie ma potrzeby brania udziału w antagonizowaniu, napuszczaniu na siebie zwolenników poszczególnych systemów produkcji realizowanym w myśl zasady „dziel i rządź”. 

Właśnie… Kluczem do oceny perspektyw wszelkiej produkcji powinny być rzetelne analizy rynku, dzięki którym wiadomo, czy można spodziewać się na dany towar realnego popytu. Dużo światła rzuciły na ten temat badania sfinansowane z tego samego Funduszu Promocji Owoców i Warzyw, których wyniki przedstawiono tuż przed Bożym Narodzeniem. Czego możemy się z nich dowiedzieć?

Rozwój zharmonizowany z potrzebami rynku

W ramach wspomnianych analiz oszacowano popyt na owoce z produkcji ekologicznej na wybranych rynkach zagranicznych krajów lepiej rozwiniętych niż Polska, które można uznać za miarodajne pod kątem oceny perspektyw dalszego rozwoju rynku polskiego.

Według zaprezentowanych wyników, kategorie alternatywne dla jabłek z produkcji konwencjonalnej, czyli jabłka odmian klubowych, jabłka ekologiczne oraz bez pozostałości środków ochrony roślin notują wzrost popytu, a ich udział w rynku stopniowo się zwiększa. Ustalono, że w Szwajcarii „ekologia” odpowiada aż za 16% konsumpcji, ale we Włoszech jest to już 6%, w Holandii 5%, a w Hiszpanii tylko 3%. 

Miejmy świadomość, co to dla nas oznacza – nawet w tak „zakręconych” na punkcie ekologii społeczeństwach Zachodu, popyt na jabłka ekologiczne jest jak do tej pory płytki. Tym bardziej na rynku polskim, zacofanym względem włoskiego czy holenderskiego, należy ten popyt oceniać bardzo ostrożnie. Przyjmijmy teraz, że nie całemu polskiemu rolnictwu, ale produkcji jabłek traktowanej osobno udaje się osiągnąć unijny cel 25% ekologii w ogóle produkcji. Kto to od nas kupi? Komu to wyeksportujemy, skoro za granicą spożycie jabłek ekologicznych wynosi przy pomyślnych wiatrach zaledwie kilka procent, a oni także będą zmuszeni rozwijać u siebie sady ekologiczne? Może będą nas zachęcać dotacjami, dopłatami, żeby sztucznie podnieść rentowność tego kierunku produkcji. A co jeśli Unia w końcu zbankrutuje – o tym się nie myśli?

Na zdrowym, nie planowanym centralnie rynku, poszczególne kierunki produkcji rozwijają się zgodnie z realnym zapotrzebowaniem. Dzieje się to samo z siebie, w sposób organiczny, bez niczyjego nadzoru. Jeżeli ktoś przeszacuje popyt i porwie się na zbyt dużą produkcję towaru danej kategorii, to rynek wymusza na nim ograniczenie produkcji i zajęcie się czymś innym, bo inaczej zbankrutuje. Wszelkie programy dotacji, dofinansowań, dopłat, skłaniające rolników do takiej, a nie innej produkcji, zacierają wpływ praw rynkowych na rozwój sektora rolnego. 

Dotyczy to również produkcji ekologicznej, która z całą pewnością ma przed sobą przyszłość, ale powinna się rozwijać w sposób zharmonizowany z potrzebami rynku. Im szybciej unijni decydenci zostawią decydowanie o tym, co i jak produkować samym producentom oraz ich odbiorcom, tym lepiej dla polskiego sadownictwa. 

autor: Gerard

UDOSTĘPNIJ

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Czy nowe przepisy uchronią sadowników przed nieuczciwym wykorzystywaniem przewagi kontraktowej?

Przekręt roku na jabłkach. Ukrainiec miał oszukać przedsiębiorców na miliony złotych