Wraz z rozwojem gospodarczym na początku XXI wieku, czyli od około 2004 roku zaczęły pojawiać się problemy z dostępnością siły roboczej do prac sezonowych w gospodarstwach sadowniczych. W miejsce nie chcących podejmować takiego zatrudnienia Polaków, zaczęli dojeżdżać imigranci zarobkowi z krajów postradzieckich, głównie Białorusini i Ukraińcy. Po początkowych obawach, coraz więcej plantatorów zaczęło się przekonywać do ich zatrudniania. Najpierw były to dziesiątki, później setki, a w kolejnych latach już nawet setki tysięcy ludzi.
Związek Sadowników RP, tuż po powstaniu, w swoich pierwszych analizach, uznał, że tania siła robocza jest nam niezbędna do konkurowania z mocno rozwiniętym i zaawansowanym technologicznie sadownictwem krajów Unii Europejskiej. Zbliżał się moment wejścia do UE i musieliśmy znaleźć przewagi, które pozwolą nam przetrwać po otwarciu naszego rynku na import, nie tylko z resztą owoców naszej strefy klimatycznej, ale też np. cytrusów.
Nasze ogromne zaangażowanie w tym temacie było więc logiczne. Od 2000 roku zabiegaliśmy o to, żeby cudzoziemcy mogli swobodnie do nas przyjeżdżać i pracować. Wszystko się dobrze rozwijało, aż do momentu wprowadzenia wiz wjazdowych. Wówczas dopływ taniej siły roboczej niemal się zatrzymał.
Kluczową dla wprowadzenia nowych zasad przyjazdu była nasza rozmowa z ówczesnym (2006 rok) Wiceministrem Pracy – Bogdanem Sochą. Uczestniczyłem w niej jako Prezes i mój zastępca Robert Remiszewski. Niestety nie przebiegła ona po naszej myśli. Usłyszeliśmy wówczas słowa, które w przybliżeniu brzmiały „W kraju, w którym stopa bezrobocia przekracza 10 procent, wy chcecie sprowadzać Ukraińców ?!”. Jak wiele trzeba było wówczas poświęcić czasu, żeby przekonać urzędników, że bez tych pracowników polskie sadownictwo nie da sobie rady. Po szeregu działaniach, w tym protestów, udało się nieco zmienić poglądy decydentów. Najpierw powstał program pilotażowy, później rozszerzyliśmy go na cały kraj. Zaczęto nam wierzyć i ufać. W chwilach zwątpienia urzędników przedstawialiśmy kolejne argumenty, analizy. Systematycznie mówiłem o tym z mównicy sejmowej, na konferencjach gospodarczych i w we wszelkich dostępnych mediach.
Po kilku miesiącach starań udało się przyjąć na nasz wniosek specjalne, regulujące to Rozporządzenie. Byliśmy wówczas pierwszą i jedyną branżą w naszej gospodarce, która miała prawo na prostych zasadach zatrudniać obcokrajowców. Zazdrościli nam wszyscy- w kraju i poza jego granicami.
Przez całe lata dbaliśmy, aby tej możliwości nam nie zabrano. Była bardzo dobra współpraca z Ministerstwem Pracy, szczególnie z Panią wiceminister Czesławą Ostrowską. Kiedy pojawiały się zagrożenia, to interweniowaliśmy. Pisaliśmy pisma, nagłaśnialiśmy sprawę w prasie, radiu i telewizji. Nierzadko protestowaliśmy w krytycznych momentach. Pisaliśmy postulaty, a ja „trąbiłem” o zagrożeniach na sejmowych komisjach i z mównicy na sali plenarnej. Nikt z ministrów, mimo naszego często mocno „ciętego” języka nie obrażał się, nie obrażał nas i nas nie dyskredytował. Ówcześni urzędnicy umieli słuchać argumentów.
Później przyszła kolej na obronę możliwości zatrudniania taniej, zewnętrznej siły roboczej na forum organów Unii Europejskiej. W niektórych krajach dostrzeżono, że polska ekspansja owocowa, to wynik m.in. niskich kosztów zatrudniania. W pacach nad tzw. „Dyrektywą sezonową” próbowano wprowadzić minimalne wynagrodzenie na poziomie 7 EURO netto za godzinę. Obroniliśmy polskie sadownictwo i przed tym- w Dyrektywie taki zapis się nie znalazł. To był kolejny, ogromny nasz sukces.
Tak o to w ciągu niecałych dwudziestu lat doprowadziliśmy do tego, że mamy dziś w ogrodnictwie najtańszą siłę roboczą wśród wszystkich krajów Unii Europejskiej- naszych konkurentów.
Piszę to po to, żebyśmy wszyscy wiedzieli, że obecne przepisy same się nie wzięły, nie stworzyły ich krasnoludki, ani nadzwyczaj sprzyjający nam urzędnicy. Wszystko to wymagało ogromnego zaangażowania, dziesiątek analiz ekonomicznych, setek spotkań, działań lobbingowych, w tym protestów. Tak, zawsze temat pracowników sezonowych pojawiał się w naszych strajkowych postulatach.
To też pokazuje dlaczego tak mocno i głośno krzyczeliśmy, kiedy w ubiegłym roku wprowadzano dla nas utrudnienia w zatrudnianiu Ukraińców. Otóż nie tylko mieliśmy do tego prawo, ale wręcz ciążył na nas obowiązek.
Ten przykład to kolejny dowód na to, jak potrzebny jest branżowy związek polskich sadowników. Kolejne dowody w tej sprawie, jak i wielu innych tematach będą przeze mnie opisywane w kolejnych publikacjach z okazji Jubileuszu XX- lecia Związku Sadowników RP.
źródło: Mirosław Maliszewski, Prezes Związku Sadowników RP.